Jako zdeklarowane europejskie mieszczuchy postanowiliśmy tym razem wybrać się na nieco bardziej egzotyczną wycieczkę. Stawiając swoje pierwsze kroki na afrykańskiej ziemi, wybraliśmy coś stosunkowo niedalekiego i cywilizowanego. Żeby uniknąć tłumu turystów, skwaru i duchoty, wybraliśmy Marrakesz zimą. Tadżin, styczniowe ciuchy w Afryce, wielbłądy i bazary. Na początek kilka informacji strategiczno-technicznych… No to pojechane!
Restrykcyjne powitanie:
Przede wszystkim pamiętajcie o ważnych paszportach (i długopisach!). Bez paszportu i bez wypełnionych krótkich formularzy dostępnych na lotnisku nie wejdziecie do miasta. NIGDY. A panowie w okienkach Passport Control choć nie są chętni do dyskusji, zadają Wam dodatkowo, szereg dociekliwych pytań. Wielkim plusem wakacji w Maroku jest opcja przyjazdu bez wizy, niemniej jednak kontrola paszportowa jest bardzo skrupulatna, a we wspomnianym formularzu oprócz podstawowych danych musicie podać do wiadomości między innymi Wasz zawód, powód przyjazdu, a nawet miejsce w którym się zatrzymacie.
Monetki:
Do Maroka musicie zabrać ze sobą euro albo dolary i dopiero na miejscu wymienić je na dirhamy. Tutejsza waluta jest bowiem niewymienialna poza krajem. Uważajcie więc również w drodze powrotnej. Można stąd wywieźć nie więcej niż 250 dirhamów, co i tak jest złagodzeniem ich restrykcyjnego prawa.
Marrakesz zimą:
Jak się ubrać do Maroka w zimie? Ciepło! Chociaż prognozy pokazują temperaturę oscylującą w granicach 20°C, to pamiętajcie, że taka radość trwa przez parę godzin w ciągu dnia. Poranki, wieczory i noce są bardzo chłodne. My sporo czasu przechodziliśmy w zimowych kurtkach. Uroki stycznia.
Dziwne zabawy:
Marrakesz oferuje kilka niehumanitarnych atrakcji: intensywne kursy bryczką, ujeżdżanie osła, a nawet małpy na łańcuchach. Wszystkie stanowczo odradzamy.
Smaczki:
#tadżin – nieszczególnie estetyczne, ale smaczne potrawki duszone na wolnym ogniu w charakterystycznym stożkowatym naczyniu o tej samej nazwie.
#herbatmiętowa – niebywale słodki i tak samo pyszny napar nalewany z pękatego, metalowego dzbanuszka do małych, równie pękatych szklaneczek. Nalewany tylko z impetem, górnym strumieniem, aż powierzchnia odpowiednio się spieni. Nie ma pianki – herbata się nie liczy.
#kuskus – niby tradycyjne danie, ale raczej nie potrafią się z nim obejść. Makarono-kasza z rzuconym od niechcenia kawałkiem mięsa.
#słodycze – tak słodkie, że ledwo można, ale można i jest pysznie.
#owoce – tak świeże i tak tanie, że dzień bez soku lub trzech jest dniem straconym.
Charaktery:
#krzykacze – dominujący typ mieszkańców Marrakeszu, generalnie krzyczą z każdego powodu.
#walczaki – nie wpuszczą Was do miejsca, które możecie skalać byciem innowiercą (często połączone z modułem krzykaczy).
#sprzedawcy – podgrupa krzykaczy, natręci i ściemniacze, ale bardzo mili i ugodowi ludzie, jak potargujecie się dłużej niż trzy minuty lub nie zwiniecie się z ich sklepu biegiem, gdy tylko odwrócą wzrok.
#niezłomni – podgrupa sprzedawców, która idzie za Wami dłużej niż kwadrans i schodzi do 20% wcześniej proponowanej ceny.
#poligloci – podgrupa krzykaczy, która zagaduje do Was w przynajmniej trzech językach jednocześnie.
#szamani – wierzą w siłę sprawczą obrzędów, magicznych praktyk i ziołowych farmaceutyków własnej roboty.
#aptekarze – podgrupa szamanów, samozwańczy uzdrowiciele, wymachujący żeńszeniem i jaszczurzymi ogonami.
#imprezowicze – grupa bez ograniczeń wiekowych, spotykająca się na głównych placach miasta, racząca się działalnością muzyków, bajarzy, połykaczy ognia i zaklinaczy węży.
#niewidomi – zdecydowana większość z nich to jednak widomi, ale dobrze grają na emocjach.
#Berberowie – rdzenni mieszkańcy Północnej Afryki, zamieszkujący głównie tereny górzyste i pustynne. Nie-krzykacze, sympatyczni, otwarci, pozwalają przytulać swoje zwierzęta i dzieci.
Jemaa El Fna, czyli centrum wszechświata
Przede wszystkim przygotujcie się na hałas! My mieszkaliśmy w samym centrum Marrakeszu, w tzw. Medynie. To tutejsza wersja starego miasta. Jej centralnym punktem jest legendarny plac Jemaa El Fna. To na nim, a także we wszystkich większych i mniejszych uliczkach prowadzących do niego kwitnie intensywne i bardzo głośne życie Marrakeszu. Handel stanowi tu istotę ich życia. Bądźcie czujni i cierpliwi.
Kultura Maroka to kultura kupiecka. Z każdej możliwej strony, w każdym możliwym momencie na głównych szlakach wiodących do placu, będziecie nagabywani przez sprzedawców wszystkiego, co tylko można sprzedać… a nawet jeśli coś wygląda na totalnie nienadające się do niczego, to również może Wam zostać zaoferowane w specjalnej cenie. Obliczyliśmy, że średni czas, w którym można postać w okolicach placu w samotności, nie będąc zaczepianym przez bądź co bądź sympatycznych (i głośnych!) kupców to jakieś 3-4 sekundy. Potem, czy tego chcecie czy nie, wpadacie w sidła przechadzających się ze swymi zegarkami, laserami, małpami, wężami, dzbanuszkami albo instrumentami sprzedawców. Plac jest bardzo duży i w ciągu dnia jest absolutnie niezagospodarowany. Jest jedynie miejscem przechadzania się tysięcy turystów i handlarzy. Na placu rozkładają się sprzedawcy specjalizujący się w aromaterapii i wyznawcy olejków arganowych, kobiety oferujące orientalną hennę, zaklinacze węży i oprawcy małp. Nawet jeśli unikacie ich jak ognia i posyłacie im spojrzenia pełne wyrzutu, jak mogą trzymać małpę w pielusze na łańcuchu, nim się obejrzycie ktoś posadzi Wam makaka na ramieniu i będzie za to chciał wydębić trochę hajsu. Z nami im się nie udało, bo małpy na uwięzi nie stanowiły dla nas atrakcji. Cyrkowy zaganiacz widząc nasze miny i doskonale rozumiejąc po angielsku, zgodził się zabrać z nas swojego towarzysza w trybie natychmiastowym. Większość turystów jednak bez zawahania robi sobie zdjęcia z uciemiężonymi małpami, byleby tylko złapać dobry content do swoich społecznościówek. My akurat woleliśmy wytelepać się cztery godziny w busie, by zobaczyć małpy w ich naturalnym środowisku.
Wieczorem, jakby z podziemi – na placu wyrasta ogromny targ kulinarny. Jak grzyby po deszczu, pojawiają się dziesiątki stoisk-knajp. Każda z nich zatrudnia swoich profesjonalnych naganiaczy, którzy w niczym nie ustępują rozkrzyczanym handlarzom. Ich wrzaski i próby nakłonienia kolejnych przypadkowych przechodniów to kolejna wizytówka Jemaa El Fna. Mimo zatrważających rozmiarów targ wcale nie prezentuje zachwycającej oferty. Każdy ze straganów serwuje dokładnie to samo menu zawierające marokańskie szaszłyki, mięsa, warzywa, kuskus i tadżin. Na uwagę zasługuje szczególnie ostatnia pozycja, której nazwa pochodzi od naczynia, w którym jest gotowana. Jest to jedna z niewielu potraw tutejszej kuchni, którą rzeczywiście warto spróbować. Cała reszta jest dyskusyjnie przyrządzona, dyskusyjnie podana i dyskusyjnie smakuje.
Na co najlepiej łapie się polskich turystów? „Magda Gessler poleca to miejsce”, „Robert Makłowicz tu był, u nas dobre”, oraz nasze ulubione „nie ma sraczki”. Skoro nie ma – to bez zastanowienia wybraliśmy to miejsce jako pierwszą „knajpę” do sprawdzenia.
Jemaa El Fna wieczorową porą, już po zachodzie słońca ma w sobie wiele magii. I nie przeszkadza temu powszechne darcie japy… W zasadzie idealnie wpisuje się ono w ten krajobraz. Tuż obok knajp usadawiają się wszelkiej maści zespoły z iście etnicznym instrumentarium. Towarzyszą temu śpiewy i tańce. Jeśli gdzieś czuć afrykański sznyt – to właśnie na głównym placu po zmroku. Pamiętajcie, że nie brakuje tu tańczącej kobry, dudnienia bębnów i… dziwnych ludzi. Możecie też łowić coca-colę na wędkę, nie wiemy dlaczego – ale tak właśnie tu się bawią wieczorami.
Suki, czyli w pułapce zakupów
Tuż przy głównym placu mieści się jedna z najważniejszych atrakcji miasta – suki. To nic innego jak kryte targowiska z setkami stoisk. Serio – są ich tam setki. Zarówno liczba, jak i asortyment robią wrażenie i nagle wydaje się całkiem zrozumiałe, że turyści z całego świata przyjeżdżają tu w zasadzie głównie na orientalne zakupy. Marokańczycy mają bajeczną ofertę produktów charakterystycznych dla ich kraju i jego konkretnych regionów. W sukach kupimy dywany, słynne marokańskie kapcie z czubem, tzw. babusze, przyprawy, herbaty, dzbanuszki, miseczki, dziwne medykamenty i wiele innych.
Dobre rady na zakupy: bądźcie uprzejmi, cierpliwi, targujcie się i nie dajcie sobie wmówić, że tę rzecz dostaniecie tylko tutaj albo, że tylko tutaj jest tak tanio. Kupcy w Marrakeszu to bardzo specyficzna i ogromna grupa społeczna. Na pierwszy rzut oka zalicza się do niej większość tutejszej ludności. Przyglądając się miastu trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby jego mieszkańcy zajmowali się czymś innym niż handlem, gastronomią czy transportem. Nie działają tu raczej duże biura, firmy, czy korporacje – przynajmniej nie w naszym, europejskim rozumieniu.
Jak nie zbankrutować, jak się nie narazić i jak się targować? Elementem tutejszej kultury jest wejście w dialog ze sprzedawcą. Ostentacyjne olewanie kupców nie przysporzy Wam przyjaciół, często możecie ich niechcący urazić. Jeśli przystanęliście przy jakimś stoisku żeby przyjrzeć się czemuś – na pewno nie umknie to ich uwadze. Zaproszenie do środka, pokazanie całego asortymentu i wreszcie próba sprzedania Wam wszystkiego na czym choćby przez sekundę zawiesicie niechcący wzrok. Nie ma na to patentów – musicie zgrabnie wybrnąć z sytuacji i po prostu wyjść, najlepiej grzecznie żegnając się. Jeśli usłyszycie na koniec, że doprowadzacie kupca do ruiny, i że obiecaliście transakcję (nie, nie zrobiliście tego) a teraz zostawiacie go na pastwę losu – nie zdziwcie się, w większości to histerycy.
Jeśli jednak zechcecie coś kupić – co zdarza się często, bo wiele rzeczy na targach jest naprawdę ciekawych, egzotycznych i estetycznych – musicie się potargować. To niezbędna część tutejszego procesu zakupów. Podkreśla wręcz jego celebrację. Często zdarzy Wam się usłyszeć absurdalne ceny za niektóre rzeczy. Ale zaraz padnie magiczne democratic price. No i się zaczyna… Możecie śmiało proponować absurdalnie niskie ceny, niekiedy tylko ryzykując urażenie handlarza (ten wówczas wyprosi was ze sklepu, to nic wielkiego). Zdarzało się, że za jakiś suwenir „wart” 300 dirhamów ostatecznie płaciliśmy 100 albo i mniej. Czasem wystarczy pokręcić głową i odejść. Za 10 sekund usłyszycie błagalne wołanie o powrót i negocjacje zaczynają się na nowo, ale już na odpowiednio niższym pułapie cenowym. Metod targowania jest sporo – nauczycie się ich podczas ćwiczeń praktycznych w przeciągu paru godzin. Ciekawe, że są dwie główne metody narracji sklepikarzy. Pierwsza: jestem taki biedny, kup coś ode mnie… Druga: jestem mega bogaty, pokażę ci moje rzeczy. Kup coś ode mnie. Podsumowując: czy marokańscy kupcy na każdym kroku próbują Was oszukać i oskubać? Bezwzględnie tak! I robią to na tyle serdecznie, że przynajmniej początkowo lubicie ich za to. Po trzech dniach macie ochotę być niewidzialnymi choć na chwilę. Trzeba po prostu przyjąć to na klatę… z miną pełną zażenowania uciekacie przed sympatycznym, acz upartym mobilnym sprzedawcą lampek. Dżin XXI wieku, idzie za Wami przez kolejne suki i krzyczy, że taką ceną chcemy go okraść do cna. Uciekacie więc przed nim dalej, uliczki przepełnione kupcami i towarem, wszystkie wyglądające dość bliźniaczo dają nadzieję na jego zgubienie, ale nie… on jest nieugięty. Po kwadransie tego pościgu, ostatecznie „okradamy” go na te 25 dirhamów, mimo, iż początkowo chciał z nas zedrzeć na 80.
Suki to przestrzeń magiczna, pełna zapachów, kolorów i pokrzykiwań. Targ babuszy przechodzi w targ przypraw, targ przypraw w dywany, dywany w lampy – granice pomiędzy sukami zacierają się bardzo szybko. Nie ma sensu trzymać się mapy, prowadzą Was oczy, potrzeby i możliwości portfela.
Ciąg dalszy nastąpi… [CZĘŚĆ DRUGA]
Jedna uwaga do wpisu “Marrakesz po raz pierwszy”